…czyli o radości z Muzyki. (jazzu konkretnie: ale przecież to nieistotne.) Czyli jazz jantar 2018: (prawie) wszystkie koncerty; a i tak zostaje w sercu niewiele (bo w głowie więcej, ale kto słucha Głową, pytanie jest retoryczne).
Hailu Mergia (oraz Alemseged Kebede-Anissa i Kenneth Courtney Joseph, nie zapominajmy) – oczyszczający, pogodny i taneczny koncert. Powrót do źródeł tej muzyki.

O „etiopique” można długo, wspominaliśmy nawet w „Obok…”: no, analogie. I że zniszczył to Reżym, wprowadzony przez sowieckich „doradców”, z godziną policyjną, idealizowany przez niektórych piewców tutejszych (jak Kapuściński Ryszard, nie wiadomo czemu idealizowany tu, forma – to nie wszystko…)

…pozwolono nam śpiewać jedynie w rewolucyjnych operach…

    – mówi dziś w filmie jeden z muzyków; cytuję z pamięci.

Reżym? No to: zabawy w klubach, trochę znamy. No to przypomnijmy:

(Jacek Kleyff: (…) Byliśmy po lekturze „Cesarza” Kapuścińskiego…
(Gołaszewski) – To on był po lekturze…

Także tak. Każdy pamięta co innego, zresztą. (Zresztą te zabawy w klubach nie trwały ponoć – historycznie – długo, zupełnie jak u nas: „Ich lade zum Tanz. Vielleicht Pogo, vielleicht Ska. Pol-Ska.”. Przychodzi rezygnacja i ucieczka i…)
Ale to wiemy, wróćmy do Muzyki, krótko.

A bo ta muzyka (#nazwijmyjąjazzem) – musi być albo Radością (reggae etiopique to termin mój, wiadomo: nie znam się to piszę); albo hukiem, tak też lubimy – James Brandon Lewis Trio (feat. Anthony Pirog); zwyczajnie znakomite! (i przypominało mi, nie wiedzieć czemu, Bad Brains… Lubimy szalenie.)
Albo buntem (który jest też i hukiem; i odwrotnie przecież, niekiedy): Camae Ayewa i Irreversible Entanglements, mocne, świetne. Jak to muzyka na żywo.
albo Smutkiem. Tak, bluesa mi brakuje na tym festiwalu. Za mało bluesa, za dużo elektroniki, szumów i plumkania.
Ale młodzież dzisiejsza lubi szum.

Dobra: było jeszcze kilka fajnych, uczciwych dźwięków – ale o nich to może już inni, fachowcy się wypow. – ja tu tylko.
mr m.